sobota, 12 stycznia 2013

Mars?

1. Intenet rzecz deficytowa.
Zacznę moze trochę niezgonie z tematem posta, mianowicie z dostępem do Internetu na Lanzarote. Na kontynencie, czy na Majorce nie było tego problemu, hot spoty miejskie w parkach, prywatne w kawiarniach i restauracjach - do wyboru do koloru. Tu jest niestety nieco inaczej. Publiczny net na plaży niby jest, ale nie działa. W kawiarniach czy restauracjach internetu człowiek nie uświadczy. W naszym hotelu miał być, no i jest, w głównym budynku, przy innej ulicy niż nasze zakwaterowanie. W związku z tym chciałem uruchomić internet przez gsm, jak prawie każdy używa w pl w swoim smartfonie. To również okazało się wyjątkowo trudnym zadaniem, prawie jak wycieczka na owego Marsa (do którego to zaraz powrócę). W Orange w opcji na kartę się nie da wcale, w sieci Movistar można, ale drogo i max 100mb na tydzień... Po długich poszukiwaniach wybrałem najlepszą opcję w Hiszpanii, Yoigo max 35mb/24h za 0,35euro/24h. Oczywiście wszystkie instrukcje, strona internetowa i komunikaty sieci wyłącznie po hiszpańsku. Myślałem, że w Polsce wszystko jest zacofanie, a tu taka niespodzianka. Nie dosyć, że drogo, mało internetu, to jeszcze żeby kupić starter prepaidowy trzeba wylegitymować się dowodem, a dostępne są one tylko w salonach sprzedaży operatorów, których na małej wyspie jest jak na lekarstwo. Najważniejsze, że łączność ze światem odzyskana, możemy googlować informacje o lokalnych atrakcjach, szukać poi'ek i współrzędnych do nawigacji, no i oczywiście publikować posty na blogu :) Reasumując, pozostałe uroki wyspy rekompensują brak łączności z nawiązką.

2. Mars.

Wczorajszy dzień spędziliśmy na plażowaniu, co w przypadku naszego temperamentu w zupełności wystarczy. W związku z tym pstanowilismy przejść do ciekawego etapu wycieczki - do zwiedzania naturalnych atrakcji wyspy. Na pierwszy ogień poszedł park narodowy TimanFaya, powstały w rejonie silnej aktywności wulkanicznej, gdzie krajobraz zaprojektowany został wyłącznie przez furie wyrzucanej w powietrze lawy. Pomimo, że ostatnia erupcja miala miejsce 70 lat temu, ziemia do dziś jest gorąca. U bram parku stoi restauracja El Diablo, jako jedna z niewielu na świecie oferująca dania przyrzadzone na grilu, którego ciepło pochodzi z gorącej lawy. Przed restauracją przygotowano dwa doświadczenia, które to mają obrazować przybyszom diabelską temperaturę tutejszej ziemi. A wstępnie każdy dostaje do ręki garść kamyków podniesionych prosto  spod nóg - mają one 60'C. Kolejne doświadczenie polega na włożeniu krzaka do dziury wykopanej w ziemi - po chwili zajmuje się ogniem. Na koniec wlewana jest woda do rury wkopanej w ziemie, dzięki czemu powstaje prawdziwy gejzer. Kolejnym etapem wycieczki jest przejażdżka autobusem po wąskiej drodze, powstałej w ścisłym rezerwacie, gdzie ziemia jest jeszcze na tyle plastyczna, że zejście z asfaltowej drogi pozostawiłoby ślady podeszw w podłożu. Krajobraz na tyle kosmiczny, że zdjęcia tych okolic pokazywano pierwszym kosmonautom NASA, żeby zobrazować czego mają się spodziewać na księżycu. Teraz, kiedy znamy już obrazy tam uwiecznione, powstały przez gestniejącą materię widok bardziej przypomina nam Marsa. 
Trzeba powoli wrócić na ziemię, więc wypiliśmy kawę w diabelskiej restauracji i ruszyliśmy dalej. Pomimo oddalania się od parku i obszaru ścisłej ochrony, krajobraz znacząco się nie zmienił, z tym że można już było podróżować własnym Huyjundajem, bez obawy że po zjechaniu z wyznaczonego traktu zostanie pochłonięty przez lawę.
Po przejechaniu 1/4 wybrzeża, czyli jakiś 200m dotarliśmy do punktu widokowego, gdzie ocean w spektakularny sposób walczył ze skałami na wybrzeżu, od lat przegrywając tą walkę. W pobliżu widać było jezioro z niesamowitym, lub zwyczajnym jak na Marsa, zielonym kolorze. Plaża w kolorze czarnym wcale nie była brudna, taki jej niepowtarzalny urok. Stopy pobrudzone od piasku wyglądały jak ozdobione kawiorem. Po pomoczeniu w oceanie nóg (a przez co niektórych nawet majtek:), ruszyliśmy dalej w kierunku Playa Blanca w poszukiwaniu "menu antykryzysowego" na obiad, opisanego w ostatnim miesięczniku "Podróże". Niestety autor był albo złośliwy, albo nieogarniety, bo zapomniał wspomnieć nazwy lub chociaż lokalizacji knajpy. Na miejscu okazało się, że to całkiem spory kurort, a knajp co nie miara...

P.S. od Asi: po raz kolejny skusiłam się na flan - hiszpański deser. Za każdym razem gdy go jem jestem zawiedziona ale i tak próbuje kolejny raz majac nadzieję, że ten który jadłam ostatnio był po prostu nieudany a następny jednak będzie smaczny. Za to koktajle ze świeżych owoców egzotycznych są pycha...






 
































3 komentarze:

  1. Cieszymy się, że nie daliście się realiom małej wulkanicznej wyspy i możecie "nadawać":-)

    Podejrzewam, że jak to zwykle w przypadku wszelkich pyszności: najlepsze robi się w domowej kuchni. Musielibyście się załapać na jakiś poczęstunek u tubylców:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. PO śniadaniu usiedliśmy do rodzinnego oglądania zdjęć.Zazdrościmy.Najbardziej tata;-)Cieszymy się też, że macie tak fajnie. Też bardzo:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. No widzisz ? Dopiero jak sie gdzieś wybywa, to
    docenia sie to co jest u nas w kraju (net)

    Do Asi: soki ze świeżo wyciśniętych owoców są super.
    Najbardziej lubie grejfrutowy, jednak pomarańczowy też nie jest zły (-:

    OdpowiedzUsuń