niedziela, 16 września 2012

Dwie dziurki w nosie...

Gdyby nasz wyjazd porównać do maratonu, to w chwili obecnej zbliżamy się do mety. Przyznaję, że pierwszy tydzień był najtrudniejszy i "trwał" najdłużej... Z kolei pozostałe trzy minęły błyskawicznie. Cieszy mnie, że udało nam się zobaczyć 98% z zaplanowanych punktów, a te brakujące 2% uzupełniły z nawiązką niespodziewane atrakcje, które pojawiły się na naszej drodze. Również rozsądny okazał się wybór ekwipunku - wszystkiego w sam raz.
Tak w ogóle to wyrobiłam sobie, całkiem przydatną filozfię. Przy zwiedzaniu chciałoby się mieć czas delektować każdym miejscem, jednak z oczywistych względów nie jest to możliwe. I może to nawet lepiej. Gdybym mieszkała w Paryżu, to pewnie wieża Eiffla nie robiłaby na mnie zbyt dużego wrażenia. Dlatego nie czuję żalu kiedy trzeba już iść dalej, bo wtedy opuszczam dane miejsce w stanie największej euforii i dzięki temu wspomnienia pozostaną wyidealizowane. Pewnie to trochę naciagąne, ale w moim przypadku się sprawdza. 
Przed wyjazdem miałam kilka postanowień i oczekiwań. Mianowicie:
1. Nie głaskać tutejszych zwierząt, nie ważne jak bardzo byłyby urocze.
2. Nie jeść surowych warzyw, bo nigdy nie wiadomo skąd się wzięły.
3. Twardo targować się i starać się nie kupować pierdół z litości.
4. Korzystać z okazji, które się nadarzą i być otwartym na ludzi, mimo strachu przed nieznanym.
5. Nauczyć się czegoś nowego o sobie, o świecie, może nawet doznać tak często wspominanych w kontekście Indii duchowych wrażeń.
Co z tego wyszło:
1. Niegłaskania zwierząt twardo się trzymałam, mimo tych wszystkich wszechobecnych psów, kotów, kóz, krów, małp itp. Dopiero w Chitwan Parku nie dałam rady i musiałam wytarmosić słonie :)
2. Warzywa zaczełam jeść w Nepalu. Miałam już dość gotowanych potraw - stąd mój bunt. Genialna okazała się tzw. kanapka "klubowa" w wersji veg. Po tak długim czasie był to najsmaczniejszy kawałek chleba tostowego przełożonego surówką z kapusty, cebuli, ogórków i pomidorów w majonezie jaki jadłam w życiu. Tak wiem, majonezu też nie powinno się jeść, ale na prawdę nie umiałam sobie odmówić. W Nepalu wszędzie chwalą się systemami oczyszczania żywności, więc nie mogło być aż tak źle.
3. Z targowaniem szło nam co raz lepiej, ale bardziej efektywnie w Indiach, bo w Nepalu jakoś inaczej to funkcjonuje. Mimo, że czasem coś powinno mniej kosztować, to nie miałam serca targować się o kilka groszy. Zwłaszcza, że wielu handlarzy to uchodźcy tybetańscy. Poza tym, w Indiach po wejściu do sklepu często jest się otoczonym sprzedawcami chcącymi na siłę wcisnąć cokolwiek. Nie jesteśmy do tego przyzwyczaji i w naszej kulturze lubimy w spokoju samemu najpierw wszystko obejrzeć i się zastanowić. Dlatego w wielu przypadkach w Indiach za raz po wejściu ma się ochotę uciec pod byle pretekstem. Jednak po powrocie do Delhi, wrażenia z zakupów trochę się zmieniły. Nie wiem czy mieliśmy już większą wprawę czy może staliśmy się bardziej pewni siebie, ale za drugim razem Delhi nie wydawało się już takie straszne, a ludzie mniej zaczepni. Najfajniej było w sklepie z ciuchami, gdzie można dogadać się po polsku. Właściciel bywa w naszym kraju i zna wszystkich Hindusów mających swój business w Poznaniu (np. Buddha Bar).  Spotkaliśmy tam też Polkę, która robiła tu regularnie hurtowe zakupy już od ponad 20 lat. Zupełnie przywołało to opowieści rodziców Błażeja - zakupy ubrań na handel na Paharganju.
4. Z okazji myślę, że skorzystaliśmy: lekcje jogi, jazda Enfieldem, lot na paralotni, kąpiel ze słoniami... Planując wyjazd bardzo chciałam to wszystko zaliczyć, ale nie byłam pewna czy starczy mi odwagi. No, ale udało się - czasem jednak trzebabyło dość silnie przekonać samą siebie.
5. Jeżeli chodzi o doznania, to myślę, że największe uczucie radości dał nam Nepal. Ludzie są tak mili, szczerzy, pracowici i pokorni, że budzą ogromne uczucie radości i wzruszenia. Dzieci często zaczepiają i dzielą się szczerymi uśmiechami. W Indiach wygląda to inaczej. Dzieci zaczepiają, ale w psotny sposób. Oprócz tego w Indiach, wszyscy chcieli robić sobie z nami zdjęcia, pokazywali nas palcami i często szydzili lub śmiali się z nas w mało grzeczny sposób.
Mówi się, że Indie kocha się lub nienawidzi. Po 3 tygodniach i przed ponownym powrotem do Delhi byliśmy jednogłośni, że jest to niesamowite miejsce, które dostarcza mocnych i niezapomnianych wrażeń, niczym obóz przetrwania. Spełniliśmy marzenie o przejechaniu tutaj i bardzo się cieszyliśmy, że mieliśmy okazję tego wszystkiego doświadczyć i tak dużo zobaczyć. Jednak żadne z tych skrajnych uczuć nie pasowało, żeby oddać nasz stosunek do tego miejsca. Bylismy zdania, że zakochać można się w Rzymie albo w Paryżu, ale w Delhi w naszym przypadku raczej nie. Tak samo z nienawiścią. Przyznaje, że gdy w Katmandu myśleliśmy o tym, że mamy wracać do Delhi nie przejawialiśmy zbyt dużo entuzjazmu. W bojowym nastroju wyszliśmy z lotniska, tym razem wiedząc czego się spodziewać i jak się zachowywać. Jednak po wylądowaniu i przejażdżce Ambasadorem do hotelu na Paharganju doszłam do wniosku, że chyba zbyt surowo oceniliśmy to miasto. Jadąc i rozgladając się nie mogłam znaleźć jednego przykładu, który potwierdzałby wcześniej wydaną krytykę na temat Delhi. Otoczenie wydawało się zupełnie normalne w porównaniu do naszych pierwszych ocen. Cały wieczór się zastanawialiśmy o co nam wcześniej chodziło, co wtedy widzieliśmy (??!). Przecież tu jest na prawdę fajnie i przyjemnie.
Może po prostu ten miesiąc nauczył nas nowej perspektywy i przyzwyczaił do innego stylu życia, w którym hałas, brud i bieda nie dziwią.
Indie chyba trzeba zaakceptować takie jakimi są, a nie próbować pojąć je z naszej perspektywy czy też patrzeć na nie przez pryzmat naszych standardów.

No to tyle... Teraz po powrocie chyba już nie będziemy mieć za dużo do opowiadania... :)

Myślę, że oboje o wiele świadomej przeżyliśmy tę wyprawę pisząc tutaj te blubry i czytając komentarze, które były bardzo fajnym wsparciem. Codziennie na nie obydwoje z niecierpliwością wyczekiwaliśmy i dzięki temu nie czuliśmy tak bardzo dzielącej nas odległości.

Miała być ankieta, ale ze względu na awarię gadżetów bloggera akcja odwołana :) 

Wszystkim bardzo dziękujemy, a w szczególności komentatorom:
  • mamie Paulinie vel Uliszka, która również przekazywała komentarze od moich dziadków,
  • zespołowi: Marzena, Waldek i Ola,
  • osobne podziękowania dla Filipa, najbardziej aktywnego członka rodzinki Piechowiaków,
  • Sławkowi, za zawsze trafne uwagi i ciepłe słowa,
  • Krzysztofowi, głowie rodziny Drygalskich,
  • Sz. P. Ernestowi wraz z małżonką,
  • Magdzie, która dzielnie ratowała honor Krzaka,
  • Kamilowi, przedstawicielowi państwa Konarskich.
Teraz "lecimy" ma lotnisko i w drogę. Do zobaczenia!

No i na sam koniec, ostatnie zdjęcia z Delhi:

Opisywany wcześniej Hindustan Ambasador - przejażdżka taksówką zasilaną CNG:
 Ogrody Lodich:

 






 






 



 

Lotus Temple:






Kolorowe przyprawy na lokalnym straganie:

Co to za zwierz nam się ukazał w kałuży?!

 A tu kończąc serię zdjęciowej podróży w czasie, widok aktualny:
 I ten z przed 25 lat:


 Tutaj niestety nie dało się dotrzeć na miejsce wykonania fotografii z powodu postawienia płotu.
1987:
I jeszcze raz 2012:
 Miejsce skąd wykonano tą fotografię to obecnie budynek rządowy, więc nie dało się tam wbić :) 1987:
 2012:
 


Jeden z niewielu nowoczesnych budynków, 2012:
 1987 wraz z modelką:

 Connaught Place to duże miejsce, w dodatku obecnie w przebudowie, ale co nieco udało się zobaczyć, 1987:
 2012:

 

No i na deser, widok na drogę odchodzącą od India Gate, 1987:
2012, podczas zachodu słońca:


 India Gate była pierwszą rzeczą z naszego planu, jaką widzieliśmy w Indiach.
 
 I stała się również ostatnią... 
W tym oto miejscu, wraz z zachodem słońca, kończy się nasza podróż i zarazem nasza opowieść...

Pozdrawiamy!

sobota, 15 września 2012

Stare Delhi, Paharganj, specjalnie dla mamy Kamilli, dzień 28

Od początku wyprawy, będąc w Delhi, mieliśmy w głowie opowieści moich rodziców o ich pobycie w Indiach, których słuchałem z otwartą buzią od dzieciaka. Ich podróż miała miejsce dokładnie 25 lat temu – w 1987 roku. Chcieliśmy poświęcić trochę czasu na podążanie ich śladami, obserwując jednocześnie jak ten świat zmienił się po tym czasie. Najtrudniejszym etapem tej wędrówki było odnalezienie miejsca gdzie mieszkali i gdzie robili interesy. Do osiągnięcia tego celu dysponowaliśmy jedynie kilkoma zdjęciami wnętrza hotelu i dwoma fotografiami ulicy, wykonanymi przez mojego tatę z okna lub tarasu owego lokum. Poza tym wiedzieliśmy jedynie, że właścicielem tamtego miejsca był człowiek o imieniu Kumar (tutejszy odpowiednik polskiego Kowalskiego), a także że interesy robili z człowiekiem na którego mówiono Misiek. Informacje mało precyzyjne jak na jedenasto milionową aglomerację. Pełni nadziei, spacerując w tą i z powrotem główną ulicą, Main Bazar Road, rozglądaliśmy się wypatrując znanego nam z fotografii widoku. Szukaliśmy też opisywanego przez moją mamę „rondka” – na długości całej ulicy ronda jednak nie było, był jedynie mały plac,  przy którym wcześniej mieszkaliśmy.  Zdjęcia wrzucone na telefon, aby pokazywać tubylcom pytając o drogę też na wiele się nie zdały. 
Dziś, po powrocie rikszą z zakupów, podczas przechodzenia przez ulicę, zmierzając do knajpy na obiad, Asia dostrzegła charakterystyczny dach znany nam dokładnie ze starych slajdów. Tak – to było to miejsce. Ulica ta to jedna z wielu odchodzących od Main Bazar Road, więc szanse mieliśmy niewielkie, a jednak – udało się! Po szybkim przymierzeniu się do spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość poprzez aparat z przeliczoną ogniskową obiektywu taty założonego na Zenitha, dostrzegliśmy hotel Relax. Nazwa ta mi była bliska, nie wiem skąd, nie wiem kiedy, ale w momencie gdy usłyszałem te słowa w moich myślach, wiedziałem że jesteśmy we właściwym miejscu. Niezwłocznie udaliśmy się do środka, opowiedzieliśmy naszą historię pani w recepcji, a ta pozwoliła nam się rozejrzeć po hotelu. Udaliśmy się na taras na drugim piętrze – to było to, widok identyczny jak na slajdzie. To w tym miejscu musieli stać moi rodzice w 1987 roku. Z okna, piętro niżej, wykonane było drugie ze zdjęć jakimi dysponowaliśmy. Chwile pokręciliśmy się po hotelu, nie odpowiadał on co prawda opisowi – musiał od tego czasu przejść gruntowną przebudowę, dzięki którym standard znacznie się podniósł. Po zapoznaniu się z miejscem wróciliśmy do recepcji, dopytując o interesujące nas szczegóły. Pani zadzwoniła do swojego szefa, Kumara, który zgodził się na spotkanie. Jeden w pracowników hotelu zaprowadził nas do właściciela. Ten przywitał nas po polsku: „dzień dobry”! Niestety więcej języka nie pamiętał, więc musieliśmy się przerzucić na angielski. Pytaliśmy o Miśka, niestety jest już „out of bussines”. Zrobiliśmy sobie z panem Kumarem pamiątkowe zdjęcie i na tym kończy się ta sentymentalna opowieść. Niesamowite, że udało nam się tutaj dotrzeć. Poniżej, zamieszczam zestawienie zdjęć – tych starych i tych współczesnych.
/B

Widok z 1987:
Widok z 2012:
Niesamowite...
Tutaj trzeba naprawdę wytężyć wzrok i włączyć wyobraźnię, aby rozpoznać, że to jest to samo miejsce:
 
 No i widok w drugą stronę
 
Nawet wiele szyldów pozostało bez zmian.

Współczesne wnętrze hotelu

Nasze spotkanie z panem Kumarem