niedziela, 31 stycznia 2016

Loro Parque

Loro Parque to według Trip Advisora najlepsze zoo w Europie. Zasłużenie na 2 miejscu plasuje się Berlin i nie powiedziałabym, że jest gorszy. Jest po prostu inny. Ale wróćmy do tematu. Park jest całkiem duży, jednak ilość ludzi, zwłaszcza do południa, była bardzo męcząca. Udało nam się zobaczyć wszystkie pokazy. Widzieliśmy orki, delfiny, lwy morskie (wg. Franka foki) i papugi. Stwory morskie zrobiły na nas największe wrażenie. Aż nie mogłam powstrzymać łez wzruszenia - nie wiem dlaczego akurat taka reakcja. Franek na pierwszym pokazie "się nie odnalazł". Za duży tłum, orki za daleko (celowo usiedlismy z dala od sceny aby uniknąć wyraźnie oznaczonej "splash zone"), potem zrobiły nam pa pa płetwami i chwilę mu zajęło, żeby się uspokoić. Ale gdy emocje opadły było już SUPER. Naprawdę piękne miejsce. Najpiękniejsze według Franka były metalowe żyrafy, choć na pokazach żywych okazów reagował bardzo emocjonalnie. Czy czegoś zabrakło? Oczywiście żywych żyraf :)


















czwartek, 28 stycznia 2016

Zdjęcia bananów









Plantacion de platanos



Koło naszego mieszkanka jest wiele plantacji bananów. Przejazdem postanowiliśmy na jedną zajrzeć. Dziś trochę gorsza pogoda (22 stopnie i lekkie zachmurzenie: ), więc dobrze się złożyło. Mieliśmy chyba szczęście bo godziny otwarcia są między 10 a 13, trzy razy w tygodniu. Na wstępie wisi wielki znak o guided tours (wycieczka z przewodnikiem), ale kilka kroków dalej wisiała poprawka: SELF-guided tour is the best, czyli w wolnym tłumaczeniu zapłać i sam przeczytaj opis na wyblakłych kartkach. Bardzo miły klimat jest na takiej fermie. Oprócz bananów rosły tam awokado, mango i papaje. Na końcu "ścieżki spacerowej" znajdowała się szopa na narzędzia i zarazem - sklepik z delikatesami, w której kupiliśmy moho de platanas i dostaliśmy worek bananów. Franek nie chce ich jeść i burzy się gdy my je jemy, bo twierdzi, że musimy je zabrać do małp do Loro Parku. Musiałam się też opalić, bo pan "plantator bananów" wziął mnie za hiszpankę. Niestety mój Espaniol mnie zdradził. Zdjęcia mamy, ale blogger uparcie nie chce ich dodać. Będziemy próbować. A na razie ADIOS AMIGOS! 

El wulkan

Być na Teneryfie i nie zobaczyć wulkanu nie przystoi. W końcu jest to najwyższy szczyt Hiszpanii. Autem dojeżdża się do 2500 m.n.p.m., czyli tyle co Rysy. Krajobraz po drodze wygląda jak na jakiejś odludnej planecie. Potem kolejką linową na górę, na prawie 4 000 metrów. Gdyby tak się dało na Mount Everest podjechać połowę drogi :) Żeby dojść do krateru trzeba mieć specjalne pozwolenie, którego nie załatwialiśmy, bo sądziliśmy, że o tej porze roku będzie tam śnieg i z Frankiem nie damy rady. Okazało się, że pogoda całkiem znośna, a śniegu brak. Samemu bez problemu byśmy tam dotarli. Zdziwiło nas, że nasze organizmy odczuły tę wysokość. Powietrze jakieś oszukane było, rozrzedzili i trudno się oddychało. Franek w jedną stronę szlaku widokowego ochoczo tuptał, ale w drodze powrotnej już u mamy na APA. Nie podobało mu się zbytnio i marudził. Nie dziwię mu się, powietrze przyprawiało o lekki zawrót głowy. To już przedostatnia atrakcja, którą zaplanowaliśmy. W piątek czeka nas jeszcze wizyta w Loro Parku. Resztę czasu plażujemy. Znaleźliśmy blisko plażę na której campinguja hippisi. Fajny klimat. Zdjęcia dodamy jak się będzie dało. Narazie blogger nam bardzo to utrudnia.