środa, 30 października 2013

Palma cz. III i ostatnia

Co to wczoraj był za dzień! Wyruszyliśmy po śniadaniu autobusem do muzeum i pracowni Juana Miro. Podróż miejskim środkiem transportu zajęła nam 40 minut. Potem "trochę" pod górkę, "trochę" błądzenia i w końcu dotarliśmy na miejsce. Pogoda choć pochmurna, była całkiem przyjemna. Prognoza zapowiadała przelotne deszcze, a w zeszłym tygodniu tego typu przepowiednie się po  prostu nie sprawdziły. Ponieważ wizyta ta była naszym jedynym planem na ten dzień, nie licząc drogi powrotnej - 7 kilometrowy spacer po dużych wzniesieniach do mieszkania - mogliśmy się delektować tym miejscem, spokojnie obchodząc każdy zakątek. Na koniec w sklepie z pamiątkami kupiłam sobie tradycyjnie zakładkę, a dla Franka (i po części dla siebie :) ilustrowane książeczki dla dzieci: Miro, Dali, Picasso i Gaudi. Co prawda są po angielsku, ale myślę, że nie będzie to dla Franka problem. 





W końcu się udało - wspólne zdjęcie







 Słodki "pyszczek"

Schodząc krętymi uliczkami do centrum Palmy zerwał się dość silny wiatr, i pospadało kilka kropel z nieba. Zanosiło się na deszcz, lecz ciemne chmury widać było dość daleko. Po 20 minutach marszu rozpadało się bardziej więc postanowiliśmy przeczekać ten stan rzeczy pod dachem - akurat okazało się, że skryliśmy się koło anglojęzycznego przedszkola, z którego rodzice odbierali swoje dzieci. Deszcz jak na złość zamiast padać coraz mniej zaczął zacinać i nas dosięgać pod dachem. Szybka decyzja: albo zakładamy folię na wózek i idziemy szybko na przystanek autobusowy, albo czkamy dalej pod dachem. Deszcz postanowił za nas i nie mając wyboru nie ruszaliśmy się z miejsca. Widząc to co się dzieje, ochroniarz, a zarazem odźwierny zaproponował nam przeczekanie burzy w środku. To co zaczęło się dziać za oknem mogę tylko porównać do deszczu monsunowego na Kerali. Palmy szalały na wietrze, świszczące powietrze wywracało parasole na druga stronę, a z nieba lały strugi wody.  Oboje zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie zamówić taksówkę. Gdy już przyjechała szybko z Frankiem, wskoczyliśmy do środka. Błażej musiał jeszcze zapakować wózek do bagażnika więc po dosłownie jedno-minutowej akcji do auta wsiadł cały mokry. Spokojni, że już zmierzamy do mieszkania, zza zaparowanych okien obserwowaliśmy ten mały armagedon. W prawie całkowitej ciemności (a była 15), oświetlani błyskami piorunów, jechaliśmy drogą, na której woda płynęła dosłownie niczym rzeka. Frankowi bardzo się błyski podobały bo obserwował je jak zahipnotyzowany i na dodatek się śmiał, czym się w końcu się zmęczył i pod koniec podróży zasnął. Gdy naszą octavią przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie, woda sięgała tak wysoko, że silnik zaczął gasnąć, powodując lekkie przerażeni na twarzy kierowcy, zwłaszcza, że na ulicach widzieliśmy kilka innych pojazdów, które utknęły na dobre w tym bajorze. Przemieszczając się po mieście, które nie jest wyposażone w uliczną kanalizację, najeżdżaliśmy na krawężniki i inne przeszkody, które całkowicie zniknęły z pola widzenia pod taflą wody pomieszanej z gliną. Była ta naprawdę bardzo emocjonująca podróż. 
Reasumując, nasze plany spacerowe bardzo skutecznie pokrzyżował jesienno-majorkański deszcz.

Dziś rano, jak od dwóch dni, brak wody. Na szczęście przez deszcz w butelkach służących do zbierania skroplin z klimatyzacji na tarasie uzbierała się deszczówka i było co wlać do spłuczki :-) Dla urozmaicenia dziś też nie było też prądu. Na szczęście, Błażej-elektryk pobiegał po mieszkaniu, włączał i wyłączał różne sprzęty i zdiagnozował, że podczas burzy popsuł się klimatyzator i właśnie to powodowało zwarcie. W związku z tym zostawiliśmy Jose kartkę z informacją, że rozłączyliśmy owe urządzenie w jego salonie. Pomógł nam internetowy tłumacz. 






 Jutro ostatni dzień. Będziemy się żegnać z Palmą i 20 stopniami Celsjusza...

wtorek, 29 października 2013

Palma cz. II

No i pogoda na plażowanie w strojach kąpielowych się skończyła. Co nie zmienia faktu, że i tak jest pięknie. Już prawie listopad, a my w letnich strojach możemy posiedzieć na piasku, słuchać szumu morza i pooddychać przyjemną bryzą. Mamy też duuuużo czasu na spacerowanie po centrum.







 



Franek ogląda rzygacze na katedrze.





INFO dla Kasi K! Nie wiem czy czytasz bloga, ale natrafiłam w końcu na pieczone kasztany. W Paryżu się nie udało, a tu w Palmie taka niespodzianka. Kasztany były pyszne! Na pewno tam wrócimy.
Klaun z ćmikiem. Chwilę wcześniej popijał browara - nie wiem czy był dzięki temu weselszy.

P.S.

B. ostatnio czytał w jakiejś podróżniczej gazecie o polskim podróżniku, który pod koniec XIX wieku pojechał do Indii i napisał na podstawie tej wyprawy przewodnik pt. "Indye wschodnie". Wtedy to musiało się podróżować - zero kontaktu przez cały wyjazd. W czasach naszego dzieciństwa, można było z wakacji wysłać kartkę, ewentualnie zadzwonić z odległej krainy i narobić kilka filmów zdjęć, które po powrocie dopiero po jakimś tygodniu były gotowe do pokazywania. Potem nadeszła era cyfrówek, i pamiętam jak moi rodzice wrócili z Egiptu. Nie dosyć, że trzy godziny wcześniej byli w Afryce, to jeszcze od razu pokazali zdjęcia. Dziś jesteśmy na kolejnym etapie. Relacja z podróży i wycieczek dociera do wszystkich zainteresowanych przed powrotem i w miarę na bieżąco :) Jak to się wszystko zmienia. Ehhhhh!!!!!!!!!!!!!!!

sobota, 26 października 2013

Palma cz. I

Od Piątku jesteśmy uziemieni w Palmie i oprócz odwiedzania naszych ulubionych zakątków staramy się odkrywać nowe miejsca. Dlatego wieczory spędzamy na poszukiwaniu takowych. Nie jest to takie łatwe, bo na wszystkich stronach piszą o atrakcjach tego miasta to samo. Wiadomo, że najpiękniejsza jest katedra, ale aż całego tygodnia na jej podziwianie nie potrzebujemy :)

Jednym z miejsc, do którego pojechaliśmy, aczkolwiek podchodząc do tego z rezerwą, było Pueblo Espanyola. Swojego rodzaju miasteczko składające się z kopii budynków, placów i uliczek, różnych najpiękniejszych miejsc z całej Hiszpanii - wszędzie opisywane jako kiczowate i niewarte odwiedzenia. Może przez to, że mogliśmy całkowicie sami pochodzić po Pueblo, sprawiło, że nam się podobało - mimo, że oboje czuliśmy, że nie powinno. Nie są to co prawda tak interesujące i piękne miejsca jak zabytki z krwi i kości, ale całkiem przyjemny wypełniacz wolnego czasu, choć może rzeczywiście trochę tandetny, czego i tak na zdjęciach nie widać :) Odkąd zostało wybudowane w 1965 roku, miało czas się trochę uautentycznić. 









Późne popołudnie tradycyjnie zakończyliśmy na plaży. Zawsze jak tam jesteśmy spotykamy kogoś z gitarrrrą, kto przy zachodzie słońca gra i wesoło podśpiewuje. Wiadome jest, że Hiszpanie są bardzo muzykalni. W naszym bloku, z sąsiednich mieszkań, słychać śpiewających ludzi, grających na fletach, gitarach, lub innych niemożliwych do identyfikacji przez ścianę instrumentach.



Spacery po Palmie, ograniczają się głównie do okolic katedry i Plaza Major. Udało nam się też dotrzeć do Bull Areny, ale niestety była zamknięta. Ostatnia impreza tego typu odbyła się tam w sierpniu. 



Ubolewam też nad tym, że chodząc po tych uliczkach natrafiamy ciągle na jakieś kawiarenki, croissanterie, patisserie itp. Błażej sobie popija kawkę, a ja, że kawki nie pijam, więc skuszę się czasem na jakiś smakołyk. Musimy omijać takie miejsca, żeby Paco (zdrobnienie imienia Francisco) za bardzo nie przyPAKOwał na tych słodkościach.


Mimo mojej całkowitej nienawiści do zakupów odzieży i obuwia - wręcz przeciwnie jeżeli chodzi o jedzenia - udaliśmy się na małe sprawunki. Oprócz, jak już to mogę powiedzieć, zwyczajowego nabycia magnesu za 1 EUR z nowej kolekcji podziemnego sklepu na Plaza Major, postanowiłam zaopatrzyć się w jesienne buty. 

Hiszpanki mają w zwyczaju nosić teraz, krótkie spodenki, lub spódniczki, a do tego kozaki, lub bucioro-podobne obuwie. Takie właśnie buciory sobie wymarzyłam. A, że w Hiszpanii widać kryzys, to buty (jakby mój kuzyn nazwał: w sam raz na konia) zakupiłam za połowę ceny w stosunku do takich jakie widziałam w polskim CCC. A doszło do tego tak: pewnym krokiem weszliśmy do jednego ze sklepów na głównym deptaku i po dłuższej chwili, która była mi potrzebna na podjęcie decyzji, wśród tak dużego urodzaju ładnych egzemplarzy, postanowiłam poćwiczyć mój Hiszpański, a dokładnie znajomość liczebników, które opanowałam do perfekcji :) podczas pobytu w Rewalu. Podchodząc do Pani, z radością wykrzyczałam CUARENTA. Pani przyniosła buty i z uśmiechem powiedziała cuarenta. Chwyciwszy buta, zerknęłam na podeszwę i faktycznie było 40!!! Ogarnęła mnie wielka radość. No niestety but wydawał się trochę luźny, więc trzeba by poprosić o 39 :( Wolałam nie ryzykować (choć w głowie słyszałam już treinta y nueva) i poprosiłam  po angielsku :( Już nie będę się chwalić jak dobrze mi idzie kupowanie pieczywa w piekarni, lub zakupy w aptece, które to od A do Z dokonałam po hiszpańsku :).

Zabytkowy pociąg wyruszający właśnie z dworca w Palmie do Soller: