poniedziałek, 25 maja 2015

Gleźnówko c.d.

Ostatnie dni były wypełnione atrakcjami. Na weekend wpadł do nas Krzaczek z Magdą. Franek zaczął mówić UJA na wuja, a za ciocią ciągle chodził i nagabywał ją do zabawy. Razem wybraliśmy się na rejs łódką. Wypożyczyliśmy od Pana Miecia na przystani bardzo ładny egzemplarz. Pojemny i stabilny :) Ubraliśmy Franka w piękny kapok i popłynęliśmy na mierzeję. Pan Mieciu mówił, że to jakieś 10 minut. Nam zajęło to ze 40. Po dopłynięciu na brzeg  trzeba było wepchnąć  nasz "jacht" na plażę, więc z Magdą zdjęłyśmy buty, podwinęłyśmy nogawki i plum do zimnej wody w jeziorze. Panowie odpychali się wiosłami od dna i twierdzili, że uda im się łódkę zaparkować. Jednak zdjąć butów i wejść do zimnej wody się nie pokwapili :) Łódkę trzeba było zakotwiczyć. B i Krzaczek ciągnęli ją za sznurek od kotwicy, no i sznurek pękł i chłopacy rozbili się na drzewie - bez większych obrażeń. Na miejscu przerwa, zabawa nad brzegiem morza i powrót. Okazało się, że wepchnąć łódkę z powrotem do wody nie tak łatwo, ale z pomocą jakichś miłych panów się udało. Jak na złość na środku jeziora silnik odmówił posłuszeństwa. Franek akurat zasypiał usypiany bujaniem. Gdy silnik przestał pracować powiedział tylko tonem pytającym BRUM? i spał dalej. Ze względu na brak narzędzi naprawa silnika nie wchodziła w grę, więc chłopacy wzięli się za wiosłowanie. B za prawe wiosło, Krzaczek za lewe i łódka zaczęła pięknie obracać się wokół własnej osi, raz w lewo, raz w prawo. Magda przejęła rolę sternika, Franek - majtka w porze sjesty, a ja mianowałam się kucharzem (trzymałam w ręku paczkę z żelkami). W końcu dopłynęliśmy. Zajęło to chwilkę dłużej niż z silnikiem. A gdyby ktoś miał coś przeciw, że Franka na łódkę wzięliśmy to właśnie widziałam w Internecie jak rodzina Beckhamów pływa po Tamizie i nikt, nawet najmłodszy berbeć nie ma kapoka.


Franek śpi schowany w kapoku:



Po południu ponownie pojechaliśmy rowerami na mierzeję. I przejdę do rzeczy, Franek zaliczył pierwszą kąpiel w morzu. Było bardzo ciepłe popołudnie a nasz "letni blondyn" zażyczył sobie zdjęcie butów na ciepłym piasku (wchodzi na plażę i mówi BUTU). Ja-mama nie bawiłam się tak fajnie i nie biegałam przy brzegu za rękę tak jak Błażej-tata. Marudziłam tylko:  nie do wody, nie do wody. Franek kopał sobie dziury w mokrym pisaku, a gdy tylko do niego podeszłam to z tego strachu, że mu zabronię zamoczyć nogi pobiegł prosto do morza, a za nim w odległości jednego kroku Błażej i ja. Gdy dawał nura to cały czas trzymaliśmy go za "chachoł", no ale PLUM było. Szybka akcja przebierania i suszenia była bardzo skuteczna. Będąc przewidującą mamą mam ze sobą zawsze zapas czystych i suchych ubrań.









Wracając do życia codziennego...U cioci w kuchni zawsze mam ochotę na pieczenie drożdżowych ciast. Nie chwaląc się - to jest mój konik. Cynamonowe drożdżówki - cinnamon rolls z mąki orkiszowej z syropem z agawy i orkiszowe gofry bardzo Frankowi smakowały. Gdyby był sezon to zrobiłabym jeszcze jagodzianki.
Dziś siedząc w salonie nagle usłyszałam bzyczenie. Wychodzę z domku i oczom nie wierzę. WIELKA chmara pszczół, ciemna jak chmura deszczowa, bzyczy, unosi się nad ogródkiem i powoli nade mną przelatuje. Było to surrealistyczne uczucie. Na szczęście żadna mnie nie ugryzła. Taka ilość pszczół w takiej formacji jest chyba groźniejsza od niedźwiedzia. Przynajmniej robi takie wrażenie. 


 





Mierzeja: 




 


Wiatraki i rzepak:





Mały drwal: 





środa, 20 maja 2015

Gleźnówko again

Droga do Gleźnówka minęła gładko. Pierwszą godzinkę czytaliśmy książeczki, jedliśmy obiad i oglądaliśmy nową koparkę. Potem Franek dwie godzinki spał - a ja półtorej :) Po drzemce zatrzymaliśmy się przy drodze w lesie. Franek wypróbował koparkę w akcji, zjedliśmy zupę i ostatnie pół godziny zleciały bez problemu. Nawet wszystkich nowych zabawek nie wykorzystaliśmy :)





Po przyjeździe Franek rozejrzał się po ogródku. Bardzo podobały mu się wiatraki, które widać w oddali. Niestety zaczęliśmy od strat. Młody zbił podstawkę do mydła i doniczkę. Robimy już listę rzeczy do odkupienia. Co gorsza musieliśmy pochować wszystkie muchozole, trutki na myszy itp. bo bardzo go ciekawią. Na środku kuchni znalazłam łapkę na myszy ze złapanym egzemplarzem. Zareagowałam wrzaskiem ale tylko dlatego, że się przeraziłam, że więcej takich łapek może czyhać na ciekawskie łapki Franka. Na ręce włożyłam woreczki śniadaniowe i podczas gdy pakowałam ofiarę do kolejnego woreczka wysypały się z jej wnętrza larwy much. Wiem, że to sama natura, ale FUJ i znów wrzask. W tej chwili mojej nieuwagi Franek w pokoju obok przewrócił puszkę z farbą, która była otwarta i jej zielona zawartość wylała się na podłogę. Kolejny krzyk przerażenia. Franek poszedł z B. na dwór, a ja zabrałam się za sprzątanie. Czasu było niewiele, bo farba schła, więc nie szukałam  rękawiczek. Większość pozbierałam Franka łopatką do piasku, potem wytarłam resztki ręcznikiem papierowym, a to co zostało na podłodze najpierw próbowałam płynem do naczyń, potem odplamiaczem, a że nie znalazłam rozpuszczalnika to płyn do przypalonych garów marki TYTAN spisał się na medal. Tylko na moje ręce nic nie pomogło. Wyglądały jakbym zamordowała kosmitę. Próba umycia w tytanie skończyła się szczypiącą skórą. Jedynie pomógł trochę proszek do pieczenia. Wymyśliłam sobie, że soda oczyszczona na wszystko dobra. Gdy to piszę, po kilku dniach nadal  mam zielone ręce. Niestety w okolicy rozpuszczalnika nie uraczysz. Tego samego dnia byliśmy na rowerach w poszukiwaniu sklepu, aby zakupić brakujące składniki do kolacji. Po drodze traktory, krowy, konie, kury - raj dla Franka. Źle podjechałam pod krawężnik i prawie się przewróciłam. Na szczęście mam refleks i zeskoczyłam z roweru. Przynajmniej mam pewność, że dobrze robię, że nie wożę Franka. Wracając do zakupów.  W pierwszym sklepie nic nie było, drugi był zamknięty, a trzeci za daleko, wiec wróciliśmy do domu, a ja autem pojechałam do Dąbek, gdzie SURPRISE! SURPRISE! otworzyli nowy Polo Market. Moje auto było jedyne na parkingu. Przy kasie przypomniałam sobie, że nie kupiłam tego po co tam przyjechałam. STANDARD!









Kolejny dzień zaczęłam od rozbicia sobie palca u stopy, rozcięcia kciuka o zmywarkę i prawie skręcenia kostki. Także, na odwrót jak dzień wcześniej. Przynajmniej to co złe zdarzyło się od rana i było z głowy. Po śniadaniu pojechaliśmy nad morze. Trochę wiało, więc bawiliśmy się na wydmach. Zrobiliśmy krótki spacer do rybaków. Pytałam o łososia. Rybak odpowiada: "Nie było i nie będzie. Ale proszę przyjść jutro" :) Potem miła niespodzianka - Franek zasnął w aucie w drodze na obiad. Chwila dla mnie na kawę zbożową.  A po obiedzie znów na rowery - krowy, konie itd. Po powrocie zabawa w ogródku. Franek bawił się w łódce, oglądał ślimaki, jaszczurki i inne robaczki, kopał w kretowiskach szukając kreta i pytając "kuku?". Za płotem u sąsiadów oglądał kaczki, kury, gęsi i traktor. W końcu poszedł spać godzinę wcześniej niż normalnie. Zmęczył się tym bieganiem. My bieganiem za nim też :)











A poniżej zdjęcia z wizyty w Darłowie. Ten statek pogłębiał wejście do portu. Potem przyleciał helikopter i na linie opuszczał jakiegoś człowieczka. Bardzo nam się podobało. Szkoda tylko, że latarnia morska była zamknięta.