piątek, 17 października 2014

Krakowiaczek jeden, ciągle biegiem, biegiem...

Jest 20, a Franek już śpi (wczoraj poszedł po 22). To chyba wszystko tłumaczy. Po prostu było arcy aktywnie. Zaczęło się spokojnie. Po śniadaniu ruszyliśmy spacerkiem na rynek. Po pół godzinki szwędania się po uliczkach dotarliśmy na Rynek Główny w Krakowie. W nagrodę była kawa, a Franek gonił za gołębiami powtarzając ochoczo "koko, koko..." i karmił je chrupkami. Potem wizyta w Kościele Mariackim. Akurat trębacz hejnał nam zagrał :) Kościół cudo. Ten sufit w gwiazdki bardzo uroczy. Ostatni raz jak byłam w liceum to akurat ołtarz był w trakcie renowacji. Cały czas robi wrażenie.
Potem wizyta na Wawelu. Wstąpiliśmy do katedry - ilość Ważnych Polaków (i jednego mniej ważnego, jak to mówi B., jest imponująca. Gdy chodziliśmy po kryptach naszła mnie myśl, że Kraków i jego kościoły nadają się na napisanie polskiej wersji Kodu da Vinci. Jakaś ciekawa intryga, wątek historyczno-kryminalny i fortuna gwarantowana- jacyś chętni?
Dzwon Zygmunta Frankowi bardzo się podobał. Dla mnie wejście na dzwonnicę było bardzo atrakcyjne. Gdyby nie tłum wycieczek, mieli byśmy więcej zdjęć. 

A do zamku już nie wchodziliśmy. Jedynie F pobiegał po dziedzińcu i upatrzył sobie jakąś panią, z którą maszerował za rączkę. Na zamek mamy jeszcze 1,5 dnia. Może się jeszcze skusimy jak będą mu temu warunki.
Po Wawelu poszliśmy do knajpki Momo. Zjadłam tam tytułowe danie, które było całkiem całkiem, ale tego co w Nepalu i w Indiach skosztowaliśmy nie pobije. B musiał się zadowolić jego "ulubionym" ryżem i warzywami po indyjsku, które memłał niczym jedna z tamtejszych krów. Na szczęście odbił sobie pół godzinki później i zjadł "koszerne" mięsko kebabowe z frytkami. Następnie pospacerowaliśmy po Kazimierzu, żydowskiej dzielnicy, wstępując po drodze do muzeum inżynierii miejskiej (specjalnie dla F, aby mógł się w spokoju napatrzeć na zgromadzone "Tutu", czyli tramwaje), później wstąpiliśmy do kilku kościołów i synagogi. Na koniec znów przez rynek, z powrotem do hotelu. Po drodze zjadłam akonto kolacji zupę w Green Way'u. To niesamowite - na każdej ulicy choć jedna knajpa wegetariańska. Frankowi udało się pospać w trakcie dnia tylko pół godziny, więc popołudnie było bardzo absorbujące, delikatnie mówiąc. 
To na tyle. Przynajmniej nie ma niczego co by mogło B. skompromitować :)


Dzisiaj w ramach wyjątku może w końcu B usiądzie do naszych prywatnych zdjęć to coś opublikujemy.


2 komentarze:

  1. Jakos nigdy nie udalo nam sie zwiedzić wnętrza Wawelu- zawsze byliśmy przejazdem, zawsze za mało czasu. Uściski dla Waszej trójki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko niech uważa na czym siada jak będzie siadał do zdjęć :P

    OdpowiedzUsuń