Co to wczoraj był za dzień! Wyruszyliśmy po śniadaniu autobusem do muzeum i pracowni Juana Miro. Podróż miejskim środkiem transportu zajęła nam 40 minut. Potem "trochę" pod górkę, "trochę" błądzenia i w końcu dotarliśmy na miejsce. Pogoda choć pochmurna, była całkiem przyjemna. Prognoza zapowiadała przelotne deszcze, a w zeszłym tygodniu tego typu przepowiednie się po prostu nie sprawdziły. Ponieważ wizyta ta była naszym jedynym planem na ten dzień, nie licząc drogi powrotnej - 7 kilometrowy spacer po dużych wzniesieniach do mieszkania - mogliśmy się delektować tym miejscem, spokojnie obchodząc każdy zakątek. Na koniec w sklepie z pamiątkami kupiłam sobie tradycyjnie zakładkę, a dla Franka (i po części dla siebie :) ilustrowane książeczki dla dzieci: Miro, Dali, Picasso i Gaudi. Co prawda są po angielsku, ale myślę, że nie będzie to dla Franka problem.
W końcu się udało - wspólne zdjęcie
Słodki "pyszczek"
Schodząc krętymi uliczkami do centrum Palmy zerwał się dość silny wiatr, i pospadało kilka kropel z nieba. Zanosiło się na deszcz, lecz ciemne chmury widać było dość daleko. Po 20 minutach marszu rozpadało się bardziej więc postanowiliśmy przeczekać ten stan rzeczy pod dachem - akurat okazało się, że skryliśmy się koło anglojęzycznego przedszkola, z którego rodzice odbierali swoje dzieci. Deszcz jak na złość zamiast padać coraz mniej zaczął zacinać i nas dosięgać pod dachem. Szybka decyzja: albo zakładamy folię na wózek i idziemy szybko na przystanek autobusowy, albo czkamy dalej pod dachem. Deszcz postanowił za nas i nie mając wyboru nie ruszaliśmy się z miejsca. Widząc to co się dzieje, ochroniarz, a zarazem odźwierny zaproponował nam przeczekanie burzy w środku. To co zaczęło się dziać za oknem mogę tylko porównać do deszczu monsunowego na Kerali. Palmy szalały na wietrze, świszczące powietrze wywracało parasole na druga stronę, a z nieba lały strugi wody. Oboje zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie zamówić taksówkę. Gdy już przyjechała szybko z Frankiem, wskoczyliśmy do środka. Błażej musiał jeszcze zapakować wózek do bagażnika więc po dosłownie jedno-minutowej akcji do auta wsiadł cały mokry. Spokojni, że już zmierzamy do mieszkania, zza zaparowanych okien obserwowaliśmy ten mały armagedon. W prawie całkowitej ciemności (a była 15), oświetlani błyskami piorunów, jechaliśmy drogą, na której woda płynęła dosłownie niczym rzeka. Frankowi bardzo się błyski podobały bo obserwował je jak zahipnotyzowany i na dodatek się śmiał, czym się w końcu się zmęczył i pod koniec podróży zasnął. Gdy naszą octavią przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie, woda sięgała tak wysoko, że silnik zaczął gasnąć, powodując lekkie przerażeni na twarzy kierowcy, zwłaszcza, że na ulicach widzieliśmy kilka innych pojazdów, które utknęły na dobre w tym bajorze. Przemieszczając się po mieście, które nie jest wyposażone w uliczną kanalizację, najeżdżaliśmy na krawężniki i inne przeszkody, które całkowicie zniknęły z pola widzenia pod taflą wody pomieszanej z gliną. Była ta naprawdę bardzo emocjonująca podróż.
Reasumując, nasze plany spacerowe bardzo skutecznie pokrzyżował jesienno-majorkański deszcz.
Dziś rano, jak od dwóch dni, brak wody. Na szczęście przez deszcz w butelkach służących do zbierania skroplin z klimatyzacji na tarasie uzbierała się deszczówka i było co wlać do spłuczki :-) Dla urozmaicenia dziś też nie było też prądu. Na szczęście, Błażej-elektryk pobiegał po mieszkaniu, włączał i wyłączał różne sprzęty i zdiagnozował, że podczas burzy popsuł się klimatyzator i właśnie to powodowało zwarcie. W związku z tym zostawiliśmy Jose kartkę z informacją, że rozłączyliśmy owe urządzenie w jego salonie. Pomógł nam internetowy tłumacz.
Jutro ostatni dzień. Będziemy się żegnać z Palmą i 20 stopniami Celsjusza...