Gdyby nasz wyjazd porównać do maratonu, to w chwili obecnej zbliżamy się do mety. Przyznaję, że pierwszy tydzień był najtrudniejszy i "trwał" najdłużej... Z kolei pozostałe trzy minęły błyskawicznie. Cieszy mnie, że udało nam się zobaczyć 98% z zaplanowanych punktów, a te brakujące 2% uzupełniły z nawiązką niespodziewane atrakcje, które pojawiły się na naszej drodze. Również rozsądny okazał się wybór ekwipunku - wszystkiego w sam raz.
Tak w ogóle to wyrobiłam sobie, całkiem przydatną filozfię. Przy zwiedzaniu chciałoby się mieć czas delektować każdym miejscem, jednak z oczywistych względów nie jest to możliwe. I może to nawet lepiej. Gdybym mieszkała w Paryżu, to pewnie wieża Eiffla nie robiłaby na mnie zbyt dużego wrażenia. Dlatego nie czuję żalu kiedy trzeba już iść dalej, bo wtedy opuszczam dane miejsce w stanie największej euforii i dzięki temu wspomnienia pozostaną wyidealizowane. Pewnie to trochę naciagąne, ale w moim przypadku się sprawdza.
Przed wyjazdem miałam kilka postanowień i oczekiwań. Mianowicie:
1. Nie głaskać tutejszych zwierząt, nie ważne jak bardzo byłyby urocze.
2. Nie jeść surowych warzyw, bo nigdy nie wiadomo skąd się wzięły.
3. Twardo targować się i starać się nie kupować pierdół z litości.
4. Korzystać z okazji, które się nadarzą i być otwartym na ludzi, mimo strachu przed nieznanym.
5. Nauczyć się czegoś nowego o sobie, o świecie, może nawet doznać tak często wspominanych w kontekście Indii duchowych wrażeń.
Co z tego wyszło:
1. Niegłaskania zwierząt twardo się trzymałam, mimo tych wszystkich wszechobecnych psów, kotów, kóz, krów, małp itp. Dopiero w Chitwan Parku nie dałam rady i musiałam wytarmosić słonie :)
2. Warzywa zaczełam jeść w Nepalu. Miałam już dość gotowanych potraw - stąd mój bunt. Genialna okazała się tzw. kanapka "klubowa" w wersji veg. Po tak długim czasie był to najsmaczniejszy kawałek chleba tostowego przełożonego surówką z kapusty, cebuli, ogórków i pomidorów w majonezie jaki jadłam w życiu. Tak wiem, majonezu też nie powinno się jeść, ale na prawdę nie umiałam sobie odmówić. W Nepalu wszędzie chwalą się systemami oczyszczania żywności, więc nie mogło być aż tak źle.
3. Z targowaniem szło nam co raz lepiej, ale bardziej efektywnie w Indiach, bo w Nepalu jakoś inaczej to funkcjonuje. Mimo, że czasem coś powinno mniej kosztować, to nie miałam serca targować się o kilka groszy. Zwłaszcza, że wielu handlarzy to uchodźcy tybetańscy. Poza tym, w Indiach po wejściu do sklepu często jest się otoczonym sprzedawcami chcącymi na siłę wcisnąć cokolwiek. Nie jesteśmy do tego przyzwyczaji i w naszej kulturze lubimy w spokoju samemu najpierw wszystko obejrzeć i się zastanowić. Dlatego w wielu przypadkach w Indiach za raz po wejściu ma się ochotę uciec pod byle pretekstem. Jednak po powrocie do Delhi, wrażenia z zakupów trochę się zmieniły. Nie wiem czy mieliśmy już większą wprawę czy może staliśmy się bardziej pewni siebie, ale za drugim razem Delhi nie wydawało się już takie straszne, a ludzie mniej zaczepni. Najfajniej było w sklepie z ciuchami, gdzie można dogadać się po polsku. Właściciel bywa w naszym kraju i zna wszystkich Hindusów mających swój business w Poznaniu (np. Buddha Bar). Spotkaliśmy tam też Polkę, która robiła tu regularnie hurtowe zakupy już od ponad 20 lat. Zupełnie przywołało to opowieści rodziców Błażeja - zakupy ubrań na handel na Paharganju.
4. Z okazji myślę, że skorzystaliśmy: lekcje jogi, jazda Enfieldem, lot na paralotni, kąpiel ze słoniami... Planując wyjazd bardzo chciałam to wszystko zaliczyć, ale nie byłam pewna czy starczy mi odwagi. No, ale udało się - czasem jednak trzebabyło dość silnie przekonać samą siebie.
5. Jeżeli chodzi o doznania, to myślę, że największe uczucie radości dał nam Nepal. Ludzie są tak mili, szczerzy, pracowici i pokorni, że budzą ogromne uczucie radości i wzruszenia. Dzieci często zaczepiają i dzielą się szczerymi uśmiechami. W Indiach wygląda to inaczej. Dzieci zaczepiają, ale w psotny sposób. Oprócz tego w Indiach, wszyscy chcieli robić sobie z nami zdjęcia, pokazywali nas palcami i często szydzili lub śmiali się z nas w mało grzeczny sposób.
Mówi się, że Indie kocha się lub nienawidzi. Po 3 tygodniach i przed ponownym powrotem do Delhi byliśmy jednogłośni, że jest to niesamowite miejsce, które dostarcza mocnych i niezapomnianych wrażeń, niczym obóz przetrwania. Spełniliśmy marzenie o przejechaniu tutaj i bardzo się cieszyliśmy, że mieliśmy okazję tego wszystkiego doświadczyć i tak dużo zobaczyć. Jednak żadne z tych skrajnych uczuć nie pasowało, żeby oddać nasz stosunek do tego miejsca. Bylismy zdania, że zakochać można się w Rzymie albo w Paryżu, ale w Delhi w naszym przypadku raczej nie. Tak samo z nienawiścią. Przyznaje, że gdy w Katmandu myśleliśmy o tym, że mamy wracać do Delhi nie przejawialiśmy zbyt dużo entuzjazmu. W bojowym nastroju wyszliśmy z lotniska, tym razem wiedząc czego się spodziewać i jak się zachowywać. Jednak po wylądowaniu i przejażdżce Ambasadorem do hotelu na Paharganju doszłam do wniosku, że chyba zbyt surowo oceniliśmy to miasto. Jadąc i rozgladając się nie mogłam znaleźć jednego przykładu, który potwierdzałby wcześniej wydaną krytykę na temat Delhi. Otoczenie wydawało się zupełnie normalne w porównaniu do naszych pierwszych ocen. Cały wieczór się zastanawialiśmy o co nam wcześniej chodziło, co wtedy widzieliśmy (??!). Przecież tu jest na prawdę fajnie i przyjemnie.
Może po prostu ten miesiąc nauczył nas nowej perspektywy i przyzwyczaił do innego stylu życia, w którym hałas, brud i bieda nie dziwią.
Indie chyba trzeba zaakceptować takie jakimi są, a nie próbować pojąć je z naszej perspektywy czy też patrzeć na nie przez pryzmat naszych standardów.
No to tyle... Teraz po powrocie chyba już nie będziemy mieć za dużo do opowiadania... :)
Myślę, że oboje o wiele świadomej przeżyliśmy tę wyprawę pisząc tutaj te blubry i czytając komentarze, które były bardzo fajnym wsparciem. Codziennie na nie obydwoje z niecierpliwością wyczekiwaliśmy i dzięki temu nie czuliśmy tak bardzo dzielącej nas odległości.
Miała być ankieta, ale ze względu na awarię gadżetów bloggera akcja odwołana :)
Wszystkim bardzo dziękujemy, a w szczególności komentatorom:
Wszystkim bardzo dziękujemy, a w szczególności komentatorom:
- mamie Paulinie vel Uliszka, która również przekazywała komentarze od moich dziadków,
- zespołowi: Marzena, Waldek i Ola,
- osobne podziękowania dla Filipa, najbardziej aktywnego członka rodzinki Piechowiaków,
- Sławkowi, za zawsze trafne uwagi i ciepłe słowa,
- Krzysztofowi, głowie rodziny Drygalskich,
- Sz. P. Ernestowi wraz z małżonką,
- Magdzie, która dzielnie ratowała honor Krzaka,
- Kamilowi, przedstawicielowi państwa Konarskich.
Teraz "lecimy" ma lotnisko i w drogę. Do zobaczenia!
No i na sam koniec, ostatnie zdjęcia z Delhi:
No i na sam koniec, ostatnie zdjęcia z Delhi:
Opisywany wcześniej Hindustan Ambasador - przejażdżka taksówką zasilaną CNG:
Ogrody Lodich:
Lotus Temple:
Kolorowe przyprawy na lokalnym straganie:
Co to za zwierz nam się ukazał w kałuży?!
I ten z przed 25 lat:
Tutaj niestety nie dało się dotrzeć na miejsce wykonania fotografii z powodu postawienia płotu.
1987:
I jeszcze raz 2012:
Miejsce skąd wykonano tą fotografię to obecnie budynek rządowy, więc nie dało się tam wbić :) 1987:
2012:
Jeden z niewielu nowoczesnych budynków, 2012:
1987 wraz z modelką:
Connaught Place to duże miejsce, w dodatku obecnie w przebudowie, ale co nieco udało się zobaczyć, 1987:
2012:
No i na deser, widok na drogę odchodzącą od India Gate, 1987:
2012, podczas zachodu słońca:
India Gate była pierwszą rzeczą z naszego planu, jaką widzieliśmy w Indiach.
I stała się również ostatnią...
W tym oto miejscu, wraz z zachodem słońca, kończy się nasza podróż i zarazem nasza opowieść...
Pozdrawiamy!